Prof. Władysław Mielczarski w swoim komentarzu dla BiznesAlert , który zatytułował „OZE czyli ogon macha psem” postawił tezę:
(...) niezależnie jak bardzo pobożne byłyby życzenia (dyrektywy) UE zwiększenia udziału produkcji energii elektrycznej z OZE, to barierą jest możliwość dostosowania się systemu elektroenergetycznego do dużej ilości niestabilnych źródeł energii. Taką barierą wydaje się poziom 15-20 proc., chociaż koszty osiągnięcia nawet takiego poziomu będą znaczne
Dobrze, że o ww. problemach się dyskutuje, bo one istnieją i dobrze gdy szuka się różnych rozwiązań. Nieudokumentowane, prowokujące stwierdzenie prof. Mielczarskiego nie wywołało jednak większej reakcji krytycznej, co może świadczyć o tym, że już wszyscy (?) uwierzyliśmy w wielokrotnie powtarzane tezy nawet jak mijają się one z faktami (tak jest niestety także w tym przypadku) i nie baczymy na to, że proste i sprawnie przekazane prawdy zmykają umysly przed otwarciem na zmiany i zrozumienie konieczności analizowania wielu rozwiązań w szerszej perspektywie.
Jedynie na żywym „plotkarskim” portalu CIRE, internauta skomentował:
Elektroenergetyka odczuwa skutki własnej pazerności. Dyrektywa OZE wcale nie wymaga od Polski 15% udziału energii elektrycznej z OZE. Skuszeni rynkiem zielonych certyfikatów chłopcy od prądu zawłaszczyli mechanizmy OZE dla siebie. Dyrektywa wyraźnie wskazuje obowiązek udziału OZE jako zużycie energii brutto (…). Nikt nie zabrania nam zaliczenia do wypełnienia obowiązku udziału ENERGII OZE chrustu i drewna używanego do ogrzewania czy ciepła z indywidualnych "solarów".
Trudno nie przyznać komentatorowi racji (nawet warto ten wątek rozwinąć), ale problem zaporowych 15% udziału OZE w zużyciu energii elektrycznej z OZE, lub 15% w bilansie zużycia energii finalnej brutto, które jako członek UE „musimy” (tak to jest przedstawiane - jak „zjeść żabę”) wypełnić, pozostaje nie tylko w głowach tradycyjnie myślących energetyków i społeczeństwa, ale staje się prawdą objawioną (nie wymagającą weryfikacji) także u polityków i urzędników opracowujących dalekosiężne plany. Tak tworzone są „zaporowe” progi mentalne i doktrynalnie przyjmowane założenia wyznaczające dla OZE całkowicie nieracjonalne limity w obecnej polityce energetycznej do 2030 roku (16% w energii finalnej), ale nawet w projekcie nowej polityki do 2050 (też 16% w energii pierwotnej)! Propozycja prof Mielczarskiego wpisuje się niestety w coraz gorszą praktykę planowania strategicznego i narodową histerię anty-klimatyczną (por. wpis na bogu odnawialnym dot. blokady celów redukcji emisji na ... 2100 r.). Dlatego wypada przynajmniej sprostować przytaczane przez prof. Mielczarskiego dane, też w kontekście planowania działań. Odwołam się na początek do danych Eurostat za 2012 rok (ostatnie dostępne) .
Nie jest prawda, że jedynym krajem (jak rozumiem tylko w UE?) , w którym udało się przekroczyć 20 proc. produkcji energii z OZE są Niemcy. Więcej bowiem niż 50% krajów UE ma udziały OZE powyżej 20% (cztery powyżej 40%). Jeżeli nawet pominęlibyśmy (choć nie ma powodu, bo właśnie różnorodności technologii OZE się liczy) takie kraje jak Austria, Szwecja, Łotwa, Portugalia gdzie dominują bardziej pogodowo stabilne stare źródła wodne i biomasowe (w Portugalii jednak udział wiatru sięga 30%) i skupilibyśmy się na tych, gdzie zdecydowanie dominują źródła pogodowo niestabilne, takie jak energetyka wiatrowa i słoneczna, to w tej grupie aż 5 krajów ma udziały energii elektrycznej z OZE pomiędzy 20% a 40% (np. Dania, Hiszpania, Włochy Niemcy). Średnio w UE jest to już znacznie powyżej 20% .
Prof. Mielczarski wzywa do poddania się OZE bilansowaniu technicznemu – regulacji produkcji przez operatorów sieci. Podpowiada, że może to zostać wykonane na dwa sposoby: albo OZE pracujące niestabilnie zostaną wyposażane w zasobniki energii (zwiększenie kosztu energii z OZE o ponad 100 proc.), albo są wyłączane w okresach nadprodukcji, co jego zdaniem ograniczy czas pracy OZE o 30-40% i zwiększy koszty o 60-70 proc. (nie wspomina o wyłączaniu źródeł konwencjonalnych czy sterowaniu popytem).
Wychodząc naprzeciw potrzebom edukacji (?) szerokich kręgów społeczeństwa (zmotoryzowanego i stojącego w korkach, przyp. GW) prof. Mielczarski porównuje sieci elektroenergetyczne do układu drogowego, a OZE do uprzywilejowanych na drodze podmiotów i wskazuje, że jak ich liczba zaczyna rosnąć to następuje paraliż zarówno ruchu drogowego, jak i destabilizacja pracy sieci elektroenergetycznej oraz pyta czy ktoś jest w stanie wyobrazić sobie ruch drogowy, kiedy 20 proc. uczestników jest uprzywilejowanych? Otóż średnio rzecz biorąc (wszystkie kraje UE) w UE obowiązuje priorytetowy obowiązek odbioru energii z OZE (maja one przywilej w ruchu) i dotyczy to powyżej 20% „ruchu drogowego” w całej UE, w czym 10% stanowią energetyka wiatrowa i słoneczna. Nie widać katastrof w „elektrycznym ruchu drogowym” w UE (czym zdaje się przejmować najbardziej prof. Mielczarski), a w szczególności w krajach które mają OZE najwięcej.
Przy bezwzględnym priorytecie w „jeżdżeniu po drutach” dostawców energii z OZE wykształcił się model duński gdzie w ruchu kołowym pierwszeństwo mają rowery i pojazdy społecznie ważne (specjalnie pasy drogowe) oraz ograniczenia dla kopcących diesli, a jednocześnie tam gdzie nie ma priorytetu odbioru energii z OZE, na drogach - model bejrucki (znam tamtejsze techniki ruchu drogowego), gdzie rządzą całkowicie paliwożerne i opancerzone krążowniki (nikt mały nie może bezpiecznie wjechać na drogę). Operatorzy sieci i systemy energetyczne w UE dobrze sobie radzą w sensie technicznym (płynność ruchu drogowego jak w Danii) i nie najgorzej w sensie ekonomicznym bo pomimo w sumie niewielkich skoków cen giełdowych energii w UE (naturalnych i nie tak dużych zresztą jak u nas), ceny energii są generalnie niższe niż w Polsce, która ma znikomy udział energii ze źródeł niestabilnych pogodowo. Rząd duński, który może bazować na najdłuższych i najbardziej imponujących doświadczeniach w zakresie uprzywilejowania zarówno rowerzystów jak i OZE na swoich drogach zdecydował, że w 2050 Dania będzie miała 100% energii elektrycznej z OZE.
Oprócz mijania się z prawdą co do faktów, trudno się też zgodzić z terapią – chirurgicznym „obcinaniem ogona”- proponowaną przez prof. Mielczarskiego, chcącego z OZE zrobić domowego bokserka, małego bo Polska ma zaledwie 5% (nawet nie 6-7%, jak pisze prof. Mielczarski) źródeł niestabilnych w bilansie zużycia energii elektrycznej brutto, a nie jak np. Niemcy -30%, czy Dania -niemalże 35%. Prof. Mielczarski chce terapię zacząć od wyłączania niestabilnych OZE z systemu i od obciążenia ich już na wstępie pełnymi kosztami magazynowania. Zacząć trzeba od tego, że OZE powinny w swojej własnej strukturze być silnie rodzajowo i technologicznie zróżnicowane, ale przede wszystkim w systemie powinno być wiele małych rozproszonych źródeł i mikroźródeł prosumenckich. W Niemczech spośród ponad 2 mln źródeł OZE ponad 98% jest przyłączonych do sieci niskiego napięcia. W Polsce OZE przyłączone do sieci niskiego napięcia (max 200 kW) stanowią tylko 0,6% rynku, a źródła prosumenckie do 40 kW to zaledwie 0,2% (obecnie łącznie poniżej 2 MW) – por. rysunek (dane na podst. TGE na koniec 2013r., oprac. IEO).
Problemem nie jest zatem skądinąd słuszny przepis unijny o priorytetowym dostępie energii z OZE do sieci. Nie ma sensu spalać nieodnawialnych/szybko wyczerpujących się w sensie ekonomicznym paliw, w tym wysokoemisyjnego węgla, gdy w tym czasie może być wytwarzana energia z OZE i jest na nią zapotrzebowanie. Problemem są założenia systemu wsparcia OZE w Polsce, zarówno tego obecnego - niezróżnicowanego technologicznie systemu świadectw pochodzenia (tu bez wysiłku, innowacji i postępu zarabiają tylko ww."chłopcy od prądu"), jak i planowanego systemu aukcyjnego, który będzie preferował duże źródła i konserwował ich niewielką różnorodność technologiczną i podmiotową.
Zatem najpierw trzeba dbać o różnorodność rozwoju całego miksu OZE (ciepło, paliwa transportowe i energia elektryczna), potem różnorodność technologiczną, rodzajową i mocową - czyli o rynek. W ostatnim przypadku niezbędny jest duży udział źródeł rozsianych i prosumenckich) wewnątrz miksu elektrycznego z OZE, zachęty do tworzenia mikrosieci jako lokalnych grup bilansujących, w tym też takie społecznie motywowane rozwiązania jak spółdzielnie energetyczne. Kolejnym krokiem powinno być wdrażanie taryf dynamicznych jako mechanizmu cenowego zarzadzania (sterowalnym) popytem –DSM, łączenie rynków ciepła i energii elektrycznej.
Dopiero potem możemy realizować kosztowny jeszcze obecnie krok jakim jest magazynowanie energii, wprowadzać transport elektryczny (też powinien być uprzywilejowany), a dopiero na końcu rozwijać rynki mocy (np. węglowych jak ma to mieć miejsce w Polsce) lub wyłączać OZE w ramach rozsądnych przepisów bilansowania technicznego. Jest zatem wiele rozwiązań, które możemy stosować łącznie, ale Polska jak widać chce zacząć od ogona czyli np. wprowadzać niemalże natychmiast niezwykle kosztowny i u nas wysoce emisyjny rynek mocy.
Zaczynamy zatem od końca, czyli od najdroższych w krzywej schodkowej rozwiązań, bez próby zintegrowania działań, "siekierą wyrąbując" miejsce na rynku i prof. Mielczarski zdaje się takie myślenie wspierać i betonować dla nowych technologii (też dla koniecznych innowacji w systemie energetycznym) bariery regulacyjne aż po horyzont wszelkiego planowania. Tymczasem już obecnie, w sensie regulacji rynku OZE i polityki w tym zakresie oraz poziomu innowacyjności, na tle Europy pasuje do nas jak ulał ponura refleksja zawiedzionych kibiców sportowych „odwrócić tabelę Polska na czele”.
PS. Inną sprawą wzmiankowaną przez cytowanego internautę jest to, że w wypełnieniu 15% celu na 2020 rok udział energii elektrycznej zgodnie z obecnym KPD to tylko ok. 19% OZE (w tym udział źródeł pogodowo niestabilnych ok 9%), a reszta to zielone ciepło i zielony transport (nie tylko biopaliwa). Te rynki warto łączyć, szukać optymalizacji i także i w tym przypadku, zanim wyśmieje się dyrektywy UE, warto znacznie bardziej uważnie czytać co jest w nich napisane, bo Wspólnota czasami wskazuje i podpowiada dobre rozwiązania.
Autor artykułu:
Planergia |
Planergia to zespół doświadczonych konsultantów i analityków posiadających duże doświadczenie w pozyskiwaniu finansowania ze środków pomocowych UE oraz opracowywaniu dokumentów strategicznych. Kilkaset projektów o wartości ponad 1,5 mld zł to nasza wizytówka.
Planergia to także dopracowane eko-kampanie, akcje edukacyjne i informacyjne, które planujemy, organizujemy, realizujemy i skutecznie promujemy.